"Kiedy we wtorek przez Kraków przepłynęła rekordowa fala kulminacyjna, tylko część osób odetchnęła. Służby miejskie doskonale zdawały sobie sprawę, że teraz los Krakowa zależy od wytrzymałości wałów przeciwpowodziowych. A te nasiąknięte jak gąbka i grząskie coraz bardziej pozwalały na przesączanie się wody. Nocą w kilku miejscach odkryto przecieki. O 2 w nocy doszło do zerwania jednego z nasypów w pobliżu ul. Koszykarskiej. Na kilku metrach woda obsunęła górną ich krawędź i zaczęła się przelewać w kierunku ul. Nowohuckiej. Przez pierwszą godzinę wydawało się, że uda się opanować sytuację. O godz. 3 zapadła jednak decyzja: mieszkańców trzeba powiadomić o powodzi. [...]
Prawdziwy exodus z Płaszowa rozpoczął się dopiero po godz. 8.30. W ciągu kwadransa woda zalała całą ul. Saską, odcinając Płaszów od centrum miasta. Kto żyw, ruszył do samochodów i próbował się wydostać z rejonu powodzi. Jedni przez Rybitwy, inni przesmykiem koło Tandety. Korek aut ciągnął się od ul. Lipskiej po Nowohucką.
Strażacy i żołnierze przez cały dzień starali się zatkać wyrwę na Łęgu. Nie udało się. Setki worków wpadały w wodę jak kamienie. Nie pomagało nawet zrywanie separatorów z Nowohuckiej. Woda wymywała je z wyrwy. Dopiero po południu udało się utworzyć koryto, które kierowało wodę w niezamieszkane tereny." (Gazeta w Krakowie, 19 maja 2010).